Strona główna  >  Gimnazjum i Liceum  >  Z życia szkoły  >  Rajdy  >  Puławskie wąwozy - styczeń 2010
Rajd zimowy - styczeń 2010
Zima w tym roku ma się dobrze.

Śnieg leży już kolejny tydzień, średnio co drugi dzień jest nowa dostawa białego puchu. Mróz też jak za dawnych czasów.

Te wszystkie objawy zimy nie są przeszkodą dla prawdziwych turystów. Im zawsze mało spacerów i przygód :)

W miniony weekend kilkunastu śmiałków (trzon to stara sprawdzona ekipa rajdowiczów i nowy narybek - z gimnazjum) wybrała się pod opieką sora Marka Goliszka na wyprawę w okolice Puław.

Obiecali zdjęcia i relację - pożyjemy zobaczymy :)

Jest relacja :)

Dnia 15 stycznia o godzinie 17.30 wyjechaliśmy busem z Dworca Głównego PKS. Jakimś cudem się tam zmieściliśmy, nie wiem do dziś, ale wiem, że Opatrzność miała nas wtedy w opiece.
Po godzinnej, jak nie dłuższej, podróży udało nam się w końcu dojechać do miejsca, o którym myśleliśmy przez cały piątkowy dzień. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do obserwatorium astronomicznego, którego kształt skojarzył nam się z muchomorem. Czekał tam już na nas jeden z pracowników "muchomora" albo "grzyba", jak kto woli.
Po lekcji astronomii poszliśmy do schroniska, w którym mieliśmy spędzić najbliższą noc. Głodni (przynajmniej niektórzy) rozeszliśmy się na krótką chwilę do pokoi (a dokładniej do dwóch pokoi). Ci którzy nie zostali przydzieleni do kuchni przed kolacją toczyli mecz w ping-ponga. Dzielna grupa robiąca kolację, pod dowództwem Michała Homendy, przygotowywała posiłek dla reszty turystów.
Po posiłku znowu doszło do podziału na grupy. Jedna grała w wyżej wymienioną grę, inna rozmawiała w jednym pokoju, a ostatnia, przy zmieniającym się akompaniamencie, śpiewała lub również rozmawiała na przeróżne tematy. Pod koniec wieczoru graliśmy w starą jak świat grę, czyli w mafię. Późna pora nie uśpiła umiejętności logicznego myślenia niektórych graczy, choć nie obyło się bez komentarzy typu "to ona, bo nie zaśmiała się wtedy co wszyscy". Ale nie mi o to oceniać.
Z rana, a dokładniej o godzinie 9, zostaliśmy przebudzeni przez sora Goliszka. Po śniadaniu o godzinie 12, po walce na sople i ulepieniu bałwana przez niżej podpisaną, wyruszyliśmy. Nie obyło się oczywiście bez kilku, a może raczej kilkunastu upadków różnych osób w śnieg. Był to idealny dzień na rajd: pod naszymi nogami śnieg, nad nami piękne, błękitne niebo i słoneczko. Czy można sobie wyobrazić bardziej sprzyjającą pogodę na wycieczkę po wąwozach koło Puław?
Nie będę opisywać po kolei wszystkiego, co robiliśmy, bo byłoby to nudne i mijało by się to z celem. Poświecę może tylko kilka słów na co ciekawsze wydarzenia.
O godzinie trzynastej wyszliśmy na jakąś polną drogę. Dookoła pola całe przysypane śniegiem. Po prostu nie można było przejść obok tego widoku obojętnie. Po naszej wizycie dotychczas równiutka powierzchnia została ono całkiem zdewastowana. Zamiast idealnie przysypanego skrawka ziemi były tam teraz ślady naszych "aniołków" i "kanapek", czyli tak zwanych "kupy na trupa".
Następnym ważnym punktem, o którym nie mogłabym zapomnieć było zjeżdżanie na jabłuszkach (fachową nazwę Wam oszczędzę). Po również ładnie przysypanym, jakby to nazwać, rowie została już tylko ziemia, liście i trochę śniegu. :)
Nie odpuściłabym sobie, gdybym nie napisała również o naszym karkołomnym wchodzeniu na trzecią i ostatnią górę, zwaną przez naszego nowego znajomego Górą Trzech Krzyży. Uprzedzam, iż nie mam tu na myśli tej w Kazimierzu, choć od owej dzieliło nas wtedy może pięć albo cztery kilometry. Jak już zdążyłam wspomnieć, kiedy wchodziliśmy na tą górę chyba nas Chrystus opuścił (przepraszam od razu za użyte stwierdzenie). Ściana, po której wchodziliśmy, miała gdzieś tak na moje małe skromne oczko, 65 stopni. Co lepsze wchodziliśmy na nią tak zwanym wieśniakiem, czyli szagą (co znaczy, iż szliśmy nie oznaczonym i nie przechodzonym przed nami szlakiem). Kiedy weszliśmy już na szczyt - cel naszej wyprawy - ujrzeliśmy piękny widok, jakim był pejzaż lekko zamarzniętej Wisły o zachodzie słońca. Prawdę mówiąc, jak tak teraz o tym myślę, to ten widok rekompensował wszystkie trudy i znoje. :)
Nie będę już mówić o tym, jak to czekaliśmy, nie powiem ile, na autobus i jak w końcu, nie wiem jakim cudem, udało nam się zmieścić w zatłoczonym po same brzegi busie z Kazimierza przez Nałęczów do Lublina. Wiem jednak jedno: wtedy to Opatrzność znowu była po naszej stronie.


Wszystkich chętnych zapraszam na następny rajd. Informacje u Profesora Marka Goliszka od geografii (jeśli by ktoś jeszcze nie wiedział :).


Ala Bochenek IIGA